woda

najpierw była susza - a potem przyszedł maj i zaczęło padać...




prawie każdego dnia mniejszy lub większy deszcz przechodził po wzgórzach. wszyscy już klęli na opady, na wilgoć, na ślimaki...

piątek był kolejnym dniem, w którym czasem było słychać jakiś grzmot i pojawiały się ciemniejsze chmury. ot, przelotne opady, trochę słońca, trochę wiatru - nic nadzwyczajnego. z sąsiadką umówiłyśmy się na popołudniowy wyjazd 'do cywilizacji na zakupy'. w markecie kolejni sąsiedzi, na zewnątrz kolejny przelotny opad.

zakupy pakowałyśmy już na drugim biegu, bo kapuśniaczek przeszedł w solidne krople. w drodze powrotnej deszcz stawał się coraz intensywniejszy, a z każdym kilometrem, woda spływająca z bocznych dróg i podjazdów do domów tworzyła coraz większe strumienie. mniej więcej w połowie trasy ściana deszczu zmusiła nas do zwolnienia do 30km/godz, a woda spływająca z bocznych dróg zaczynała być na tyle silna, że czułam jak uderza w auto. droga zaczęła wyglądać dziwnie. a jak dokładnie? kiedy 'po prostu' pada deszcz to 'po prostu' jest mokro. a tu pojawiła się warstwa wody. droga stawała się jedną wielką kałużą.

jak zjechałyśmy z głównej drogi, to okazało się, że ta kałuża się przemieszcza - i jest już rzeką. rzeką, która nie tylko stawia opór, ale i przepycha. a do domu pozostało nam jeszcze jakieś 6 kilometrów. kręta trasa, która biegnie doliną, była zalewana wodą spływającą ze wzgórz.

gdy skręciłyśmy w 'naszą' dróżkę, to zatrzymałam samochód - nie było widać gdzie się kończy droga, a gdzie zaczynają i kończą rowy, bo woda sięgała już trawników powyżej. w piątek wieczorem, gdy było już 'po wszystkim', ta droga wyglądała tak - droga już widoczna, ale rowy nadal zalane:




próbując wrócić do domu widziałam jedno - wodę. wszędzie woda. droga jest na szerokość jednego samochodu, z zakrętami co chwilę. a inna - ostatnia - opcja powrotu do domu wiedzie przez pola - uznałam, że jeśli tam ugrzęznę w błocie, to nie będzie miał kto mnie wyciągnąć. nie było wyboru.

i może są tacy, co 'lubią dreszczyk emocji', będą z podnieceniem opowiadać o 'adrenalinie' i 'przygodach'. może są i tacy, którzy są weterenami rajdów off-road`owych i prychną na mnie z pogardą. ale kiedy jesteś w takiej sytuacji, że siedzisz w potężnym samochodzie z napędem na 4 koła - ale nie masz żadnej pewności, co się znajduje za kolejnym zakrętem wiejskiej drogi i czy ostatni podjazd pod górkę przy cmentarzu nie zamienił się w wodospad - a jeszcze naprzeciw leci na ciebie bulgocząca rzeka o szerokości 7-10 metrów, to nawet nie myślisz o tym, żeby przeklnąć dla kurażu, tylko załącza ci się przymitywny tryb przetrwania. równie dobrze mogłabym mieć zamiast samochodu hulajnogę albo łyżwy - granica absurdu i poczucia bezsilności już dawno została przekroczona.
 
dojechałyśmy. jak? nie wiem. zapytajcie może sąsiadkę.

zbliżał się wieczór. zostałam w domu, a gospodarz pojechał rowerem na patrol. dowiedział się, że chwilę po moim przejeździe droga zniknęła. zniknęła pod wodą, zniknęła z wodą, została zawalona drzewami.

przed zmrokiem zgasło światło - w okolicy nie było prądu.

aż do rana nie było wiadomo, co się tak naprawdę stało. a co się stało? jedni powiedzą 'podtopienia', inni 'powódź', jeszcze inni że 'tragedia, masakra, coś strasznego'. kto będzie miał rację? wszyscy. i nikt. bo po prostu żadne słowa nie są wystarczające. jest to wydarzenie druzgocące - a równocześnie tak abstrakcyjne, że wydaje się wręcz niemożliwe. żadna relacja w telewizji, żaden zbiór zdjęć w internecie nie jest w stanie oddać horroru, z którym tyle ludzi musi sobie poradzić. 'no dużo wody widać', 'a tu dom zalany do połowy parteru' - tylko że widz zwykle nie ma świadomości, że w tym miejscu była szosa, po bokach szeroka łąka, a jedyna rzeczka, to była 'ta smródka, tam gdzieś za torami w krzakach'. na wielu zdjęciach z dronów widać łąki, które zamieniły się w jeziora o szerokości 100, 200 metrów. rzeka mleczka, którą zwykle można przeskoczyć, zalała tysiące hektarów.




powyżej - droga w piątkowy wieczór, już po 'uspokojeniu' sytuacji.

czy ktoś widział zdjęcie zatopionego wozu strażackiego, na dachu którego siedzą bezradni strażacy? tak, to miało miejsce tutaj.

jeśli chodzi o kolejkę wąskotorową, to z torów zostały powyginane szyny, bez podkładów, wiszące w powietrzu, bo nasypy odpłynęły.

a tak wyglądają drzewa poobijane przez wszystko to, co niosła rzeka.




tu też widać takie drzewa - zdarta kora (ta jasna plama na drzwie na środku) pokazuje jak wysoko sięgała woda. po prawej można znaleźć stojącego człowieka.




to są zdjęcia z niedzieli - woda już opadła.

a gdy woda opadła, widać było skalę zniszczeń. najbrdziej ucierpiał lokalny tartak. zalane zostały pomieszczenia biurowe, elektronika jak i papierowa dokumentacja jest nie do odzyskania. maszyny pokryte mułem... z placu odpłynęło nie tylko drewno - okazało się, że sprzęt typu wózek widłowy czy nawet ciężarówka nie ma szans w starciu z żywiołem.




ruszyła zbiórka na odbudowę, a w opisie sytuacji można przeczytać:
"Nie mam już nic, prądu, zaplecza sanitarnego, całe biuro porwała woda. Wszystkie dokumenty, komputery, faktury, . Cały sprzęt popłynął. To co się ostało jest zamulone i zamoknięte, od bezpieczników po całe silniki. Papier rozchodzi się w rękach. Drewno popłynęło na kilka kilometrów. Samochody ugrzęzły na łąkach. Nie mam już nic. Woda zabrała wszystko. Dom zalany, firma nie do odbudowania- mówił  właściciel tartakuFala w Tartaku była około dwóch  godzin. To wystarczyło, żeby zabrać cały majątek, budynki nie mają ścian, powyrywało wszystkie okna. sprzęty leżą porozrzucane po całym podwórku. Wszystko mokre i w błocie."
w elewację domu przy tartaku powbijały się niesione przez wodę gałęzie.




pojawili się sąsiedzi - bliżsi i dalsi. ludzie porządkowali teren do nocy i następnego dnia znów przychodzili. można było spotkać i strażaka i księdza i wot i wszyscy solidarnie łopatowali, zamiatali, naprawiali. i choć do pomocy przy sprzątaniu przyszło wielu ludzi z okolicy, to jednak pozamiatanie podwórka nie wystarczy, żeby firma stanęła na nogi.




był taki moment w sobotę wieczorem, kiedy nadciągały kolejne deszcze, że poczułam się jak pośrodku jakiegoś absurdu - jak w scenie, której żaden nawet  najbardziej pokręcony reżyser by nie wymyślił. z jednej strony domu widać było piękne błękitne niebo, z malowniczymi chmurkami. z drugiej strony była tęcza. z trzeciej czarne burzowe chmury. z czwartej śpiewały ptaki. a nad nami grzmiało.




gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że nadszedł koniec świata, to bym uwierzyła.



Komentarze

Popularne posty