jarmark ikon
miniony weekend w sanoku był bardzo straganowy. tłumów na szczęście nie było, więc w niedzielne południe czmychnęłam na rynek. chociaż wystawców było znaczniej mniej niż w innych latach, to i tak było na czym oko zawiesić (i gdzie wydać kilka miedziaków).
ikony można było spotkać w wielu różnych stylach - krótko mówiąc, każdy mógł znaleźć coś dla siebie.
a poza ikonami - na rynku byli wszelkiej maści rękodzielnicy.
dla spragnionych - na stoisku prowadzonym przez pasiekę: lemoniada lub kawa z miodem.
spotkałam też wiklinowego pana, u którego co roku na pruchnickich sochaczkach kupowałam koszyk. imprezy w pruchniku w tym roku nie było, ale coroczny koszyk to przecież tradycja!
można było też dotknąć gliny.
albo kupić gotowy produkt. w ogóle - ceramiki na rynku było dużo.
naprawdę dużo.
naprawdę. bardzo. dużo.
można było się też pożywić, chociaż zabrakło kół gospodyń wiejskich... :(
punkt obowiązkowy na trasie - stoisko z kozimi serami.
pojawiły się też koralikowe ozdoby, z mniej lub bardziej ludowymi wzorami.
dla chętnych - malowanie szmaciaków. każdy mógł nieodpłatnie zrobić sobie torbę. były farbki, były pędzle, a na mniej uzdolnionych czekały szablony.
nie mogłam wrócić do domu z pustymi rękami. poza kozimi serami (które będziemy jeść chyba przez najbliższy miesiąc) i wiklinowcem (dobra, dwoma...), przytargałam też stary album o słowackich ikonach.
a młodzi dostali torbę.
przecież nie mogłam przejść obojętnie obok szablonu ludzika lego...
ikony można było spotkać w wielu różnych stylach - krótko mówiąc, każdy mógł znaleźć coś dla siebie.
a poza ikonami - na rynku byli wszelkiej maści rękodzielnicy.
dla spragnionych - na stoisku prowadzonym przez pasiekę: lemoniada lub kawa z miodem.
spotkałam też wiklinowego pana, u którego co roku na pruchnickich sochaczkach kupowałam koszyk. imprezy w pruchniku w tym roku nie było, ale coroczny koszyk to przecież tradycja!
można było też dotknąć gliny.
albo kupić gotowy produkt. w ogóle - ceramiki na rynku było dużo.
naprawdę dużo.
naprawdę. bardzo. dużo.
można było się też pożywić, chociaż zabrakło kół gospodyń wiejskich... :(
punkt obowiązkowy na trasie - stoisko z kozimi serami.
pojawiły się też koralikowe ozdoby, z mniej lub bardziej ludowymi wzorami.
dla chętnych - malowanie szmaciaków. każdy mógł nieodpłatnie zrobić sobie torbę. były farbki, były pędzle, a na mniej uzdolnionych czekały szablony.
nie mogłam wrócić do domu z pustymi rękami. poza kozimi serami (które będziemy jeść chyba przez najbliższy miesiąc) i wiklinowcem (dobra, dwoma...), przytargałam też stary album o słowackich ikonach.
a młodzi dostali torbę.
przecież nie mogłam przejść obojętnie obok szablonu ludzika lego...
Komentarze
Prześlij komentarz