a do weterynarza jedziemy tak

zeszłego stycznia odwiedził nas weterynarz objazdowy. mile nas wtedy zaskoczył swoją wizytą, bo akurat futrzakom należało się szczepienie przeciwko wściekliźnie. powiedział, że on tu krąży co roku, zwykle w pierwszym tygodniu stycznia. w tym roku czekalismy na niego, ale jakoś nie mogliśmy się go doczekać. okazało się, że w tym roku nie krąży... cóż robić? niby prosta sprawa - wystarczy załadować pacjentów do samochodu, przejechać 15km i zaszczepić w najbliższej przychodni. wszystko fajnie... tylko że suczas ma chorobę lokomocyjną... obdzwoniłam pobliskich weterynarzy z pytaniem ile za szczepienie w domu i doszłam do wniosku, że jednak trzeba samemu podjechać...

tak więc - dzieci w foteliki, psy w bagażnik wyścielony folią i grubą szmatą i jazda. suczas nie był zadowolony z podróży, ale na szczęście obyło się bez haftowania.




kołtuniasty natomiast był w siódmym niebie!




po zważeniu okazało się, że kołtun z 25 kg wskoczył na 29 kg. ale za nic w świecie nie chciał stanąć na wadze. przywarł do ziemi i koniec. ...a potem nie można go było zdjąć z tej wagi... uruchomił się dopiero, gdy drzwi gabinetu się otworzyły...

Komentarze

Popularne posty