urodziny na wzgórzu

prognozy się sprawdziły - zasypało wzgórze.




na poranną mszę nie dojechaliśmy...




we wczorajszy - sobotni - wieczór zniknął prąd, a lokalny elektryk poinformował, że nie wiadomo co to z tego będzie, bo jest to wina powalonego drzewa. godzina 19.00, my w trakcie kolacji z dziadkami, a tu egipskie ciemności. świeczki, latarki poustawialiśmy gdzie się tylko dało.

dobrze, że przed kolacją skończyłam kuchenne przygotowania do niedzielnej urodzinowej imprezy najmłodszego ranczera. jednak pojawiła się kwestia organizacji w niedzielę - goście mają przyjechać, a jak tu cokolwiek ugotować, ba! nawet jak herbatę zrobić, skoro prądu nie ma? no dobra - prowizoryczna mikro-kuchenka gazowa jest w piwnicy. ale co z wodą? nie ma prądu, czyli pompa nie działa, czyli wody mamy tyle, ile mieści baniak - a trzeba jeszcze wszystkich domowników wykąpać, coś umyć w kuchni, skorzystać z toalety... śniegu napadało, to co? śnieg będziemy gotować? w kominku można coś zagrzać i w sumie już nie raz gotowaliśmy w nim wodę na poranną herbatę... no ale skąd brać wodę? zaczęliśmy już kombinować, żeby z rana pojechać do rzeszowa i kupić agregat prądotwórczy...

na szczęście gdzieś w środku nocy nocna lampka w kontakcie oznajmiła, że znów mamy łączność z cywilizacją.

poranek przywitał nas bielą. w sumie trudno się dziwić, skoro całą noc sypało. pomyśleliśmy, że dziadkowie będą jedynymi gośćmi... i że chyba zostaną na dłużej... ale przed południem przejechał pług i drugi komplet dziadków też dojechał. a i inni goście nie przestraszyli się zasp, tak więc znów była pełna chata.








kołtun stwierdził, że zima jest fajna. skarpa - choć miała radość w oaczach - to niestety zapadała się w głębokim śniegu i musiała zrezygnować z biegania po polach i wybierała nieco bardziej przetarte szlaki...




a jak wyglądała impreza dla dwulatka? oczywiście wojna o prezenty i jeden wielki chaos.

a czym można było pokrzepić ciało? musiało być dla każdego coś zjadliwego. tak, żeby zadowolony był zarówno wyznawca schabowego i ziemniaka, jak i wybredny dzieciak oraz smakowy eksperymentator. oczywiście przy planowaniu menu nie można zapomnieć o ważnej kwestii - czasie ograniczonym rytmem życia dzieci oraz nieprzewidywalnymi katastrofami. krótko mówiąc - jak to zrobić, żeby się nie narobić i nie zwariować? menu było takie:
- danie gulaszowe, na które przepis wzięłam z kwestii smaku - o nazwie schab w sosie węgierskim
- udka z kurczaka w dwóch wersjach - pierwsza ziołowa, druga z czosnkiem i brązowym cukrem z przepisu sugarapron.com (baked garlic brown sugar chicken). jeden rodzaj mięsa, dwa gary, łatwiejsza organizacja - a w efekcie dwa dania.
- białe kiełbaski w piwie - cudo, do sporządzenia którego potrzeba 45 sekund. no bo ileż czasu potrzeba na wrzucenie kiełbasy do gara/brytfanny/formy, zalanie jej do 3/4 wysokości piwem, zasypanie przyprawami i wrzucenie do piekarnika?
- dodatkami były kasza jęczmienna i przysmażone ziemniaczki oraz czerwona kapusta i grzybki marynowane
- na słodko były dwa ciasta - z czego jeden (zwyczajny placek z jabłkami) okazał się być zakalcem, a drugi był czekoladowy placek z kremem z mleka w proszku z przepisu znalezionego na stronie smaker.pl (ciasto milky way-z mlekiem w proszku,rewelacyjne,proste,szybkie i pyszne)
- a tort? z przepisu krążącego po wszelkich uroczystościach w mojej rodzinie... biszkopt z bitą śmietaną. udało mi się tylko przełożyć dwie warstwy biszkoptowe smietaną. druga partia smietany, która miała przykryć cały tort, postanowiła się zamienić w maślano-wodnistą breję. na szybko musiałam wymyśleć jakąś alternatywę - uratowały mnie puszka masy kajmakowej oraz cukrowe kulki-ozdobniki w spiżarce.

...jeszcze został nam kawałek ciasta...
...zapraszamy...

Komentarze

Popularne posty