co wylądowało na wzgórzu? było okrągłe, zielonkawe i spadło z nieba

dzisiaj wtorek. od niedzieli minęło już trochę czasu, ja nieco ochłonęłam...

niedziela rozpoczęła się naprawdę pięknie. słońce, lekki wietrzyk, ponad dwadzieścia stopni na termometrze. młodzi przeszczęśliwi, że nareszcie można bawić się w piachu i na trawie. dzień mijał, pierwsze muchy brzęczały, jakiś samolot przeleciał ku uciesze chłopaków, słońce przypiekało... ja dłubałam w kuchni.

po jakimś czasie - łomot, otwieranie drzwi, wrzask dzieciaka i 'SZYBKO UMYJ MU RĘCĘ!!!'. ja zgłupiałam, mały wierzgał i nie dał się na rękach utrzymać, nie mówiąc już o wsadzeniu go pod kran.

jak już uporaliśmy się z kwestią mycia, wreszcie mogłam się dowiedzieć o co chodzi...

dzieciaki krążyły wokół domu ze swoimi łopatkami, kosiarkami i autkami, a tatko zerkał w ich kierunku co jakiś czas i pilnował, żeby się w zbyt wysoką trawę nie pchały. w pewnej chwili 'coś' wydało się podejrzane. tatko zajrzał do wywrotki chłopaków. było tam trochę piachu, łopatka i COŚ. a co? nie wiem jakie myśli i słowa przeciały wtedy tatce przez głowę, ale podejrzewam, że większość należałoby ocenzurować. był to brązowozielonkawy krążek, z trzema wcięciami. była to SZCZEPIONKA PRZECIW WŚCIELKIŹNIE DLA LISÓW.

podobno jestem flegmatykiem, ale są pewne granice mojego opanowania...

była niedziela, więc żadne instytucje nie funkcjonują. pozostał internet. zrobiliśmy to, co internet zasugerował - czyli umyliśmy dzieciaki wodą z mydłem, dodatkowo wszystkie ciuchy od razu wrzuciłam w pralkę. nie ma możliwości, żeby od zdenerwowanego jeszcze-nie-czterolatka, a tym bardziej od dwulatka, uzyskać informacji, który to przyniósł (starszy zwala wszystko na młodszego, a mały na każde pytanie odpowiada zawsze 'tak'). z braku innych możliwości - zadzwoniłam na pogotowie z pytaniem 'co robić?!?!?'. niestety - nie dowiedziałam sie zbyt wiele. miły pan po drugiej stronie kabla powiedział, żeby dzieci obserwować - czy nie robią się senne lub nie wymiotują. no dziękuję... szczęście w nieszczęściu - lisia 'tabletka' była nienaruszona, czyli że szczepionka znajdująca się wewnątrz w swoim opakowniu również była nieuszkodzona. choć pan z pogotowia twierdził, że skoro nic nie było uszkodzone, to nie powinno się dziać nic złego - jednak mówił bez przekonania i nie uspokoił moich galopujących myśli.

co robić dalej? telefon do leśniczego. w sąsiedniej wsi mieszka leśniczy, nasze dzieciaki razem się bawiły, kiedy tymczasowo mieszkalilśmy na tamtych wzgórzach. i znów - niestety - nie dowiedziałam się zbyt wiele. poza tym, że jest bardzo niewielkie prawdopodobieństwo, że na terenie naszej działki znajdziemy kolejne lisie ciasteczka. no ale jednak jest to tylko przypuszczenie - teoria teorią, a praktyka? w teorii to ten wściekły krążek w ogóle nie powinien nawet wylądować w okolicy domu!!! biorąc pod uwagę to, że dzieci nie odchodzą od domu dalej niż na jakieś 15-20 metrów, to równie dobrze spadająca z nieba przekąska mogła trafić w samochód, albo w okno dachowe - albo w czyjąś głowę. ja rozumiem, że mieszkamy na terenie wiejskim, ale nie jest to chata gajowego w sercu puszczy białowieskiej! jest jeszcze kilka domów w okolicy, więc jakim prawem zrzucają na nas szczepionki z samolotu? tu pownien chodzić człowiek i rozkładać ręcznie!!!

w poniedziałek wyruszyłam do urzędu gminy szukając ofiary do rozszarpania. moja historia brzmiała jak powiastka science-fiction i - znów - niewiele się dowiedziałam, bo urząd ma tylko ogłoszenia o tym szczepieniu i oni nic więcej nie wiedzą. dostałam wydrukowane ogłoszenie z pieczątką weterynarza. z urzędu poszłam po sąsiedzku do przychodni, żeby porozmawiać z lekarzem. nie było ani jednego pacjenta, więc pan doktor od razu mnie przyjął. i - znów - otworzył szeroko oczy i powiedział, że nigdy w życiu nie miał takiej sytuacji. odnaleźliśmy weterynarza z pieczątki, więc tym razem (jeszcze z przychodni) zadzwoniłam do wojewódzkiego inspektoratu weterynarii. no i tym razem otrzymałam sensowne informacje, które nasz pan doktor kazał sobie streścić. a więc - najważniejsze w skrócie:
- dopóki ciasteczko jest nienaruszone, szczepionka wewnątrz jest nieszkodliwa. zewnętrzne 'ciastko' to mieszanina mączki rybnej, tłuszczu i innych produktów spożywczych;
- na codzień szczepionki są przechowywane w temperaturze minus dwudziestu stopni, więc po kilku dniach leżenia na polu/w lesie stają się nieszkodliwe;
- dawka szczepionki jest na tyle mała, że nie powinna (w teorii) zaszkodzić nawet kotu.

a jak to się stało, że krążek wylądował w naszym ogródku? no cóż... wokół pola, lasy, zagajniki, zarośla. ten, który rzucał, po prostu źle wycelował. a może celował dobrze, ale wiatr zniósł? tego się nie dowiemy.

jakie jest prawdopodobieństwo takiej przygody? pewnie jeszcze mniejsze niż trafienie szóstki w totka...



spokojnego tygodnia moi drodzy...



Komentarze

Popularne posty