o brwinowie i pani izie

od sąsiada dostaliśmy kosz orzechów. ciężko mieć jeszcze jakiekolwiek wątpliwości - jesień rozsiadła się wygodnie na werandzie.




wiklinowe kosze pełne włoskich orzechów chyba już zawsze będą przypominać mi podwarszawski brwinów...

lata świetlne temu, a w sumie nie tak dawno, moja mama miała w brwinowie przyjaciółkę. kilka razy do roku do niej wpadałyśmy, na pół dnia i herbatę. i choć odwiedziny były w różnych miesiącach - to jakoś tylko te jesienne podróże wryły mi się tak głęboko w pamięć.

w niedzielę pakowałyśmy kilka niezbędnych drobiazgów do samochodu i ruszałyśmy w trasę - po drodze zajeżdżając do sklepu po paczkę herbatników do rozpieszczania psów i ewentualnie po coś obiadowego (dla ludzi).

gdy wiatr przepychał lato i zaczynał zrzucać liście z drzew, zabierałam na drogę discmana z płytą 'october rust'. taki odruch jak wrzucenie do plecaka dodatkowego swetra. do samochodu wsiadałam w warszawie - a wysiadałam... w miejscu, w którym wydawało się, że w powietrzu krąży coś nieuchwytnego, prawie magicznego.

dom pani izy za każdym razem był trochę inny - co jakiś czas coś w nim zmieniała, remontowała, budowała, przerabiała... niezmienne były wiklinowe fotele, banda psów, słońce na werandzie i kosze z orzechami... i stare kasety magnetofonowe z jeszcze starszymi francuskimi piosenkami. i wielkie kubki z parującą herbatą. i bezy... pani iza była mistrzynią bez. lekkie, chrupiące, przesłodkie, idealne do gorzkiej herbaty i powietrza pachnącego mokrymi liśćmi. na werandzie z widokiem na pół-dziki ogród smakowały nieopisywalnie.

czasem z tego zatopienia się w żółto-brązowych liściach wybudzał pies domagający się herbatnika lub zabawy patykiem, albo kot wydzierający się z czubka drzewa... a jakie w ogóle były futrzaki w brwinowie? znajdy, włóczykije i inne sieroty... tak jak czarna kocica niedzielka - nazwana na pamiątkę dnia w którym przybyła do ogrodu i utknęła na drzewie uciekając przed psami. jakoś tak było, że zwykle zwierzaki były czarne. trochę czekoladowego odcienia przyniósł fakir - wyżłopodobna bieda ze stacji kolejowej. wraz z fartem (głęboko-czarnym mieszańcem nowofunlanda i owczarka niemieckiego) i równie smolistym piratem na tle żółtych orzechowych liści wyglądali jak ferajna czarownicy...

gdy było już zbyt chłodno i ciemno na werandzie, pani iza rozpalała w domu kominek. kwintesencja jesieni... w palenisku hipnotyzujące płomienie, a za oknem wilgotny półmrok...

...i jak potem wracać do siebie...?




być może to właśnie dzięki pani izie jesień stała się dla mnie nie-zwyczajną porą roku... lato jest zmęczone gorącem, zimę najlepiej przespać, wiosna - ot, wiosna-radosna. a jesień? jesień to mój ulubiony kolor...



Komentarze

Popularne posty